piątek, 27 sierpnia 2010

NASTAJE ŚWIT
  recenzja filmu Zmierzch świtu Gliwickiego Klubu Filmowego „Wrota”   

23 października 2002 r. w gliwickim kinie „Amok” w ramach przeglądu polskiego kina  „offowego” odbyła się absolutna premiera filmu pt. Zmierzch świtu w reżyserii Marcina Kondraciuka.

Zmierzch świtu trwa około 16-tu minut. I jest to 16 minut nasycone mnogością alegorycznych, onirycznych obrazów, za pomocą których reżyser (i jednocześnie główny aktor) buduje - już od pierwszych ujęć charakteryzującą się pewnym fatalizmem -  opowieść o odosobnieniu, zbrodni i zemście.

Na płaszczyźnie zdarzeń film posiada wyjątkowo czystą sytuację fabularną: rezygnując ze znaczących wątków pobocznych, przedstawia historię jednego bohatera, wrażliwego samotnika, pragnącego ukarać zabójców i gwałcicieli swojej ukochanej, co w końcu dokonuje się na ekranie w serii krótkich, pospiesznych ujęć. Nawiązania  – do ogranego w kinie motywu zemsty jednostki za krzywdy wyrządzone przyjaciołom  bądź najbliższym -  przywodzą  "kino sztuk walki"(chociażby Wejście smoka Roberta Clouse  z wielkim
Dolph Lundgren -The Punisher (1989)
Brucem Lee,  Krwawy sport Newta Arnolda czy Kickbokser  M. DiSalle i D. Wortha - oba z gwiazdą Jean Claude Van Damme'm), a także rozprawiających się z przestępcami za pomocą własnych metod samotnych mścicieli z westernów (Bez przebaczenia Clinta Eastwooda), thrillerów policyjnych (neowestern Brudny Harry Dona Siegela), z kultowych komiksów przeniesionych na ekran (Punisher, Kruk Alexa Proyasa) oraz – w mniejszym stopniu – z kina samurajskiego (scena treningu z bronią „białą”).  Jednakże całkowite usytuowanie filmu pomiędzy schematy wyżej wymienionych gatunków byłoby pewną nieścisłością, gdyż Kondraciuk nasyca go kameralną, autonomiczną wizją. Pełne klaustrofobii i mroku nagromadzenie w duszy bohatera traumatycznych przeżyć osiąga apogeum: powoduje pęknięcie wewnętrznego muru dotychczas tłumionego gniewu.

Poprzez stale powracające sceny wspomnień głównej postaci (pierwsza komunia kojarząca się bohaterowi z solidnym laniem ojcowskiego pasa; pobicie przez nieznajomych nastolatków; śmierć przyjaciela podczas bliżej nieokreślonych działań zbrojnych; gwałt i morderstwo dokonane na jego dziewczynie), reżyser - pomimo dosyć skrajnych przykładów - obnaża pewną psychologiczną prawdę na temat mechanizmu rodzenia
się zła. Nie ulega wątpliwości moralna jednoznaczność czynów bohatera, działającego według szablonu akcja-reakcja, pomimo iż widz z pewnością rozumie pobudki, które pchnęły go do popełniania zbrodni. Co więcej – może mu nawet współczuć.

Raczej nie mający dydaktyczno – moralizatorskich ambicji film prowokuje  wewnętrzne pytania: „Jak Ty zachowałbyś się po takich doświadczeniach, jakie spotkały bohatera? Czy umiałbyś żyć, wiedząc że mordercy bliskiej Ci osoby są bezkarni?”.

Wspomniana jednowątkowość – spowodowana zapewne bardzo skromnym budżetem – paradoksalnie wychodzi filmowi na dobre; staję się on czymś więcej niż tylko rozrywką kilku zapaleńców dysponujących kamerą (chociaż zapewne był nią także): cichą i w gruncie rzeczy bardzo smutną rozprawką na temat rozmaitych determinant, które nieustannie oddziałują na życie i postępowanie jednostki.

Zmierzch świtu operuje nie tylko ograniczoną liczbą postaci oraz znikomą rekwizytów (pistolet, miecz samurajski, karabiny, zapalniczka), ale także całkowicie rezygnuje z warstwy dialogowej czym bezsprzecznie wygrywa. Ta ascetyczna historia opowiedziana za pomocą słowa zapewne zatraciłaby siłę oddziaływania, która przecież wypływa z obrazów. W obecnej erze kina, w której dialog stał się jedną z podstawowych wartości decydujących o sile filmu, często ograniczając bądź wypierając wartość obrazu (twórczość Allena) -  etiuda Kondraciuka odwołuje się do archaicznego rodowodu kina: pierwszych lat kina dźwiękowego (operuje muzyką i dźwiękiem). I pomimo, że  poszczególne sceny zdają się być dalekie od doskonałości formalnej, amatorsko eksperymentalne (np. scena „wojenna”, która jest nie tylko słabo zrealizowana, ale także trochę odcina się od całości filmu; być może pochodzi z wcześniejszego filmu GKF-u pt. Stracone marzenie), to przecież niektóre (scena kroczenia jasnym tunelem; widziane z „dziecięcej” perspektywy ujęcie ojca uderzającego pasem; „samotności w tłumie”) wskazują na pewne opanowanie operatorskiego warsztatu.     

Pewnych smaczków dodaje fakt, iż film w całości kręcony był w Gliwicach, a widz dobrze znający to miasto zostaje wciągnięty w niezamierzoną zabawę polegającą na odgadywaniu miejsc akcji (można rozpoznać m.in. Park Chopina, wydział geologiczny Politechniki Śląskiej, kościół św. Michała, poligon wojskowy na Wójtowej  Wsi). 
 
Zważywszy na czas powstawania (około trzy tygodnie!), film należy uznać za całkiem udaną próbę warsztatu i sprawności realizacyjnych jego autorów. Ciekaw jestem jak twórcy poradziliby sobie z fabułą bardziej złożoną  oraz z prowadzeniem większej liczby aktorów. Być może przekonamy się o tym niedługo, gdyż zespół zapowiada produkcję kolejnych filmów.
 
Po filmie reżyser nagrodzony został zasłużonymi brawami. Nie uniknął niestety stereotypowych pytań od publiczności typu: „co chciał przez to powiedzieć” czy „co oznacza tytuł filmu”. I była to zdecydowanie najsłabsza część wieczoru.

Zmierzch świtu. Reżyseria, scenariusz, zdjęcia: Marcin Kondraciuk. Dźwięk: Paweł Mikoś. Muzyka: zespół „Wrota” ( M.Kondraciuk, P. Mikoś, Beniamin Szwed, Joanna Krawczyk, Piotr Nabielec). Montaż: P. Mikoś, M. Kondraciuk. Efekty specjalne: Mariusz Popielas, Jacek Lątka, Bartosz Koniec.  Wykonawcy: Marcin Kondraciuk, Agnieszka Jezierska, Łukasz Junkiert, Tomasz Hamerski, Wojciech Dziadkowiec i inni. Produkcja: Gliwicki Klub Filmowy „Wrota”, 2002 r. 16 minut. Kolor.

recenzja ukazała się w „Experyment” 1/2003.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz