piątek, 27 sierpnia 2010

NASTAJE ŚWIT
  recenzja filmu Zmierzch świtu Gliwickiego Klubu Filmowego „Wrota”   

23 października 2002 r. w gliwickim kinie „Amok” w ramach przeglądu polskiego kina  „offowego” odbyła się absolutna premiera filmu pt. Zmierzch świtu w reżyserii Marcina Kondraciuka.

Zmierzch świtu trwa około 16-tu minut. I jest to 16 minut nasycone mnogością alegorycznych, onirycznych obrazów, za pomocą których reżyser (i jednocześnie główny aktor) buduje - już od pierwszych ujęć charakteryzującą się pewnym fatalizmem -  opowieść o odosobnieniu, zbrodni i zemście.

Na płaszczyźnie zdarzeń film posiada wyjątkowo czystą sytuację fabularną: rezygnując ze znaczących wątków pobocznych, przedstawia historię jednego bohatera, wrażliwego samotnika, pragnącego ukarać zabójców i gwałcicieli swojej ukochanej, co w końcu dokonuje się na ekranie w serii krótkich, pospiesznych ujęć. Nawiązania  – do ogranego w kinie motywu zemsty jednostki za krzywdy wyrządzone przyjaciołom  bądź najbliższym -  przywodzą  "kino sztuk walki"(chociażby Wejście smoka Roberta Clouse  z wielkim
Dolph Lundgren -The Punisher (1989)
Brucem Lee,  Krwawy sport Newta Arnolda czy Kickbokser  M. DiSalle i D. Wortha - oba z gwiazdą Jean Claude Van Damme'm), a także rozprawiających się z przestępcami za pomocą własnych metod samotnych mścicieli z westernów (Bez przebaczenia Clinta Eastwooda), thrillerów policyjnych (neowestern Brudny Harry Dona Siegela), z kultowych komiksów przeniesionych na ekran (Punisher, Kruk Alexa Proyasa) oraz – w mniejszym stopniu – z kina samurajskiego (scena treningu z bronią „białą”).  Jednakże całkowite usytuowanie filmu pomiędzy schematy wyżej wymienionych gatunków byłoby pewną nieścisłością, gdyż Kondraciuk nasyca go kameralną, autonomiczną wizją. Pełne klaustrofobii i mroku nagromadzenie w duszy bohatera traumatycznych przeżyć osiąga apogeum: powoduje pęknięcie wewnętrznego muru dotychczas tłumionego gniewu.

Poprzez stale powracające sceny wspomnień głównej postaci (pierwsza komunia kojarząca się bohaterowi z solidnym laniem ojcowskiego pasa; pobicie przez nieznajomych nastolatków; śmierć przyjaciela podczas bliżej nieokreślonych działań zbrojnych; gwałt i morderstwo dokonane na jego dziewczynie), reżyser - pomimo dosyć skrajnych przykładów - obnaża pewną psychologiczną prawdę na temat mechanizmu rodzenia
się zła. Nie ulega wątpliwości moralna jednoznaczność czynów bohatera, działającego według szablonu akcja-reakcja, pomimo iż widz z pewnością rozumie pobudki, które pchnęły go do popełniania zbrodni. Co więcej – może mu nawet współczuć.

Raczej nie mający dydaktyczno – moralizatorskich ambicji film prowokuje  wewnętrzne pytania: „Jak Ty zachowałbyś się po takich doświadczeniach, jakie spotkały bohatera? Czy umiałbyś żyć, wiedząc że mordercy bliskiej Ci osoby są bezkarni?”.

Wspomniana jednowątkowość – spowodowana zapewne bardzo skromnym budżetem – paradoksalnie wychodzi filmowi na dobre; staję się on czymś więcej niż tylko rozrywką kilku zapaleńców dysponujących kamerą (chociaż zapewne był nią także): cichą i w gruncie rzeczy bardzo smutną rozprawką na temat rozmaitych determinant, które nieustannie oddziałują na życie i postępowanie jednostki.

Zmierzch świtu operuje nie tylko ograniczoną liczbą postaci oraz znikomą rekwizytów (pistolet, miecz samurajski, karabiny, zapalniczka), ale także całkowicie rezygnuje z warstwy dialogowej czym bezsprzecznie wygrywa. Ta ascetyczna historia opowiedziana za pomocą słowa zapewne zatraciłaby siłę oddziaływania, która przecież wypływa z obrazów. W obecnej erze kina, w której dialog stał się jedną z podstawowych wartości decydujących o sile filmu, często ograniczając bądź wypierając wartość obrazu (twórczość Allena) -  etiuda Kondraciuka odwołuje się do archaicznego rodowodu kina: pierwszych lat kina dźwiękowego (operuje muzyką i dźwiękiem). I pomimo, że  poszczególne sceny zdają się być dalekie od doskonałości formalnej, amatorsko eksperymentalne (np. scena „wojenna”, która jest nie tylko słabo zrealizowana, ale także trochę odcina się od całości filmu; być może pochodzi z wcześniejszego filmu GKF-u pt. Stracone marzenie), to przecież niektóre (scena kroczenia jasnym tunelem; widziane z „dziecięcej” perspektywy ujęcie ojca uderzającego pasem; „samotności w tłumie”) wskazują na pewne opanowanie operatorskiego warsztatu.     

Pewnych smaczków dodaje fakt, iż film w całości kręcony był w Gliwicach, a widz dobrze znający to miasto zostaje wciągnięty w niezamierzoną zabawę polegającą na odgadywaniu miejsc akcji (można rozpoznać m.in. Park Chopina, wydział geologiczny Politechniki Śląskiej, kościół św. Michała, poligon wojskowy na Wójtowej  Wsi). 
 
Zważywszy na czas powstawania (około trzy tygodnie!), film należy uznać za całkiem udaną próbę warsztatu i sprawności realizacyjnych jego autorów. Ciekaw jestem jak twórcy poradziliby sobie z fabułą bardziej złożoną  oraz z prowadzeniem większej liczby aktorów. Być może przekonamy się o tym niedługo, gdyż zespół zapowiada produkcję kolejnych filmów.
 
Po filmie reżyser nagrodzony został zasłużonymi brawami. Nie uniknął niestety stereotypowych pytań od publiczności typu: „co chciał przez to powiedzieć” czy „co oznacza tytuł filmu”. I była to zdecydowanie najsłabsza część wieczoru.

Zmierzch świtu. Reżyseria, scenariusz, zdjęcia: Marcin Kondraciuk. Dźwięk: Paweł Mikoś. Muzyka: zespół „Wrota” ( M.Kondraciuk, P. Mikoś, Beniamin Szwed, Joanna Krawczyk, Piotr Nabielec). Montaż: P. Mikoś, M. Kondraciuk. Efekty specjalne: Mariusz Popielas, Jacek Lątka, Bartosz Koniec.  Wykonawcy: Marcin Kondraciuk, Agnieszka Jezierska, Łukasz Junkiert, Tomasz Hamerski, Wojciech Dziadkowiec i inni. Produkcja: Gliwicki Klub Filmowy „Wrota”, 2002 r. 16 minut. Kolor.

recenzja ukazała się w „Experyment” 1/2003.

czwartek, 26 sierpnia 2010

 ODJAZDOWE KINO

Jak co roku w sierpniu Kino AMOK przygotowało arcyciekawą propozycję filmową z cyklu Noce Filmowe w Ruinach. Za oknami upał przeogromny; lśniący pot dużymi perłami kapie mi na klawiaturę komputera, a podkoszulek oślizłymi palcami szczypie klatkę piersiową. Lato w pełni. Tłuste owady bzyczą radośnie, psy - ani myśląc o szczekaniu - leniwie wylegują się na posadzkach jednorodzinnych domków, „drzewa umierają stojąc”, a ludzie przeważnie marzą o tym, aby schłodzić rozpalone ciała w zbiornikach wodnych kąpieliska Leśnego, tudzież innych Czechowic. Perspektywa spędzenia trzech weekendów pod rząd (wliczając piątki) w zawsze przyjemnie chłodnych Ruinach Teatru Miejskiego brzmi niezwykle obiecująco, kontrastując z  gorącym tegorocznym repertuarem Nocy Filmowych. Noce zainauguruje

ODJAZDOWY WEEKEND (15-17.08.)
 
ODJAZDOWY WEEKEND to różne odcienie „filmu drogi” („Road movie” ) – odmiany  ”kina gatunków”. Jego właściwe datowanie zaczyna się wraz  z nastaniem okresu kontestacji (przełom lat 60/70) na Zachodzie i w USA, a za sztandarowe dzieło uchodzi  Swobodny Jeździec (1969) Dennisa Hoopera – pochwała wolności rozumianej w duchu hippisowskim -  poprzedzony m.in. literaturą beatników (szczególnie  W drodze  Jacka Kerouaca, 1957). Potem kino coraz częściej zaczęło podejmować motyw wędrówki, kładąc jednak nacisk na  różne akcenty problemowe - ucieczkę przed stróżami prawa po złamaniu norm prawnych (chociażby  Bonnie i Clyde ; Ucieczka gangstera; Znikający punkt; Thelma i Louise), ucieczkę od szarej codzienności w świat silnych emocji (Las Vegas Parano), poszukiwanie tożsamości, własnego miejsca w życiu (filmy Wima Wendersa; Moje własne Idaho), podróży samej w sobie (Exils ; Dzienniki
kadr z Wniebowziętych
motocyklowe) czy wreszcie jałowości wszelkich podróży (wczesne filmy Jima Jarmuscha) - korzystając przy tym z różnej estetyki (np. thrillera –Autostopowicz, Kalifornia ; filmu gangsterskiego –Prawdziwy Romans, Urodzeni Mordercy ; biograficznego dramatu  - Prosta historia; filmu „nowej przygody” –  Mad Max).Wiecznym tułaczem był przecież także - wiele lat wcześniej - tramp Chaplina czy też  - dużo później  -„nasz” duet kreowany przez niezapomnianych Maklakiewicza i Himilsbacha...

Kochankowie Sailor (Nicolas Cage) i Lula (Laura Dern) z  Dzikości serca (1990) Davida Lyncha - jednego z najważniejszych filmów lat 90., laureata Złotej Palmy w Cannes, apoteozy założeń postmodernizmu w kinie epoki „przedtarantinowskiej” – podróżują  różowym kabrioletem po pustynno-górzystym południu USA, uciekając przed zbirami nasłanymi przez matkę dziewczyny, niechętną  niebezpiecznemu związkowi. Ucieczka przed społeczeństwem pełnym skostniałych obyczajowych norm, krępujących zakazów i  nakazów kończy się w Big Tuna - „miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc”... 
Wszystko za życie
Także na ucieczkę (przed materialnym dobrobytem oraz konsumpcjonistyczną nudą powodowaną globalizacyjno-kapitalistycznymi regułami gry)  decyduje się Christopher McCandless , bohater na poły biograficznego filmu  Wszystko za życie (2007) Seana Penna. Tuż po ukończeniu prestiżowej uczelni wyższej rozdaje pieczołowicie nagromadzone oszczędności i – zaopatrzony jedynie w przedmioty potrzebne do przetrwania – wyrusza w pełną przygód wędrówkę na pustynie stanu Alaska (w takt akompaniamentu muzyki wokalisty Pearl Jam - Eddie Veddera) .
Zupełnie inna idea podróży przyświeca dwóm siedemnastoletnim bohaterom (w jednej z ról nowe latynoskie bożyszcze kobiet - Gael García Bernal)   I twoją matkę też (2001) Alfonso Cuarona. Pełna nieskrępowanej młodzieńczej radości podróż samochodem po skąpanym w słońcu Meksyku stopniowo nabiera znamion
Broken Flowers
poważnej inicjacji w dorosłość. Natomiast w odwrotną stronę wyrusza bohater  Broken Flowers (2005) Jima Jarmuscha – mężczyzna w średnim wieku o imieniu Don (Bill Murray). W odpowiedzi na anonimową depeszę informującą o posiadaniu syna, odwiedza kobiety swojego życia przemierzając niełatwą drogę dzielącą przeszłość od teraźniejszości. 
Ale podróżować można także w tonacji „mniej serio”, zwłaszcza pociągiem, jak to ma miejsce w nowelowym filmie  Bilety (2005) zrealizowanym przez mistrzów kina współczesnego (Olmi, Kiarostami, Loach) - nasyconym obyczajowym humorem powstałym w efekcie wyodrębnienia różnic kulturowych, oraz  w zupełnie zwariowanym  Pociągu do Darjeeling  (2007) Wesa Andersona.  
Dla ochłody muszę dodać, że na większość z w/w gorących filmów posypał się prawdziwy deszcz nagród. 
ODJAZDOWY WEEKEND to szczególna gratka dla tych, którzy podczas wakacji zostali w domach, zarówno fizycznie, jak i mentalnie. A piękna pogoda sprzyja przecież podróżowaniu, chociażby wraz z bohaterami wspomnianych filmów czy też w wyobraźni, siedząc w wygodnych fotelach kinowej sali...
ukazał się w "Nowinach Gliwickich" 13 sierpnia 2008 r.

środa, 25 sierpnia 2010

DRZWI ZAMKNIĘTE
relacja z Festiwalu Filmowego DRZWI
 
Przez cztery ostatnie dni kwietnia Gliwiczanie przybyli do KinoTeatru X mieli niecodzienną możliwość obcowania z nowym kinem offowym podczas Festiwalu Filmowego DRZWI.  

Organizatorzy (GKF WROTA wraz ze Stowarzyszeniem STG przy Politechnice Śląskiej) dokonali pewnej klasyfikacji konkursowych filmów, głównie ze względu na ich czas trwania, rodzaj oraz możliwości sprzętowo-warsztatowe ich twórców. Tym samym wyodrębnili cztery główne kategorie w których obrazy rywalizowały: „fabuła krótkometrażowa amatorska”, „fabuła krótkometrażowa studencka”, „dokument” oraz  „fabuła długometrażowa niezależna” (która - gwoli sprawiedliwości - powinna raczej nosić miano „średniometrażowej”, gdyż czas prezentowanych filmów wahał się pomiędzy 36 a 54 minutami; nie zmienia to
dyrektor festiwalu - Marcin Kondraciuk z Tomaszem Kisielem
jednak faktu, iż kategoria ta okazała się niezwykle interesująca: na próżno bowiem szukać tak długich filmów podczas podobnych festiwali). Wprowadzili również szereg podkategorii (takich jak: „muzyka”, „aktorstwo” czy „zdjęcia”), w których filmy także mogły ubiegać się o festiwalowe laury.    
Oczywiście ta mnogość dyscyplin mogła wprowadzić lekką dezorientację oraz  zapewne  przyczyni się do obniżenia rangi festiwalowych nagród (których było niespotykanie wiele); niemniej dostarczyła widzom pewnej dawki intelektualnej zabawy (sami decydowali o licznych wyróżnieniach za poszczególne elementy składowe filmów).

Festiwal całkowicie zdominowały cztery obrazy. To o nich pamięta się po wyjściu z kina czy nawet  kilka dni po zakończeniu imprezy.  
Zdjęcie gliwiczanina Beniamina Szwed  otrzymało w kategorii „fabuła krótkometrażowa amatorska” trzy z czterech głównych Framug (za najlepszy film, muzykę i zdjęcia) – festiwalowych nagród-statuetek. Zdjęcie właściwie nie miało z kim rywalizować, wyraźnie
odznaczając się poziomem realizacji i wrażliwością od innych obrazów w tej kategorii. Oniryczne, autorskie dziełko igrające ze związkami przyczynowo-skutkowymi, w którym zupełnie zaburzona zostaje  współzależność czasu i przestrzeni odsyłało do -  nagradzanych podczas podobnych imprez - wcześniejszych eksperymentów autora. Jednak w jego dotychczasowym dorobku to film zdecydowanie najpełniejszy, którego konstrukcyjnymi wyznacznikami pozostają: powolna, transowa, przesycona metafizyką wschodu muzyka
(szkoda, że zapożyczona); ekspresjonistyczna gra świateł i cieni; dbałość o detal; (bardzo udanie zastosowany) polifoniczny montaż; niezwykle plastyczna kompozycja kadrów. Wcześniej Zdjęcie otrzymało szereg nagród i wyróżnień na innych festiwalach twórczości offowej, jednak chyba największym sukcesem filmu pozostają  trzy nominacje (reżyseria, zdjęcia, montaż) do tegorocznych OFFskarów –  polskiej nagrody kina niezależnego.

Miasto ucieczki Wojciecha Kasperskiego okazało się natomiast bezkonkurencyjne w kat. „fabuła krótkometrażowa studencka” (najlepszy film, aktorstwo, zdjęcia oraz 2 miejsce w kat. „muzyka”). Opowieść o przyjaźni dwójki hooliganów Widzewa Łódź, agresji ukształtowanej w człowieku pod wpływem
traumatycznych wydarzeń, trudnych wyborach moralnych oraz przypadkowej śmierci rozgrywała się na antypodach rzeczywistych wydarzeń z 8 maja 2004 roku, kiedy to w miasteczku studenckim doszło do zamieszek wywołanych przez kibiców, zakończonych użyciem przez policję ostrej amunicji. Bez wątpienia to jedna z najwybitniejszych etiud offowych ostatnich lat, charakteryzująca się znakomitym wyczuciem reżyserii (OFFskar 2007) , niebanalnym scenariuszem, interesującymi kreacjami aktorów (Eryk Lubos, Wojciech Żołądkowicz), świetnie wykorzystanymi, dynamizującymi narrację środkami stylistycznymi (elipsa, powtórzenie), korzystnym zastosowaniem retro- i introspekcji. Szczere, mocne, męskie kino sygnowane przez PWSFTviT.  

W kat. „dokument” obie Framugi (za najlepszy dokument i zdjęcia) otrzymał Inny świat Wojciecha Wikarka. Tytuł nie bez powodu koresponduje z  książką Gustawa Herlinga – Grudzińskiego. Wikarek bohaterem uczynił polskiego Żyda, który przeżył piekło Auschwitz-Birkenau. Henryk Mandelbaum (nr 181970) -  jedyny żyjący polski więzień  Sonderkommando – szczegółowo relacjonuje obozowe okrucieństwa, jakich  dopuszczali się hitlerowscy oprawcy. Uderzają  kontrasty: stonowany opis przeżyć obok wstrząsających  archiwalnych zdjęć; hobby pana Henryka (zbieranie porcelanowych lalek i pluszowych misiów) obok koszmaru, którego doświadczył. Film wielokrotnie nagradzany ( m.in. Grand Prix OPFA- Gdynia 2006)

Etiuda Swoimi słowami Artura Pilarczyka wygrała natomiast w kat. „fabuła długometrażowa niezależna” (najlepszy film, zdjęcia, aktorstwo). Reżyser swoimi słowami opowiedział - wydawałoby się - szablonową historię o niemożności porozumienia wewnątrz młodego inteligenckiego małżeństwa, poszukiwaniu miłości i  bliskości wśród codziennych spraw. W centrum internet, który sprawia że ekranowe postaci zaczynają swoimi słowami mówić o uczuciach i odnajdują się na nowo. Bo w sieci niekoniecznie trzeba być samotnym. Wysoki klucz oświetlenia, linearny montaż oparty na schemacie ujęcie-przeciwujęcie, przejrzysta narracja sprawiają, iż film bez problemu zadowoliłby przeciętnego odbiorcę komercyjnej telewizji. Paradoksalnie: w hermetycznym kinie offowym takich filmów brakuje.  

kadr z filmu Rigor Mortis
Niestety pozostałe filmy nie znalazły takiego uznania w oczach widzów jak w/w, pomimo iż twórcy często decydowali się na radykalne kroki realizacyjne, z różnym skutkiem przywołując chociażby formułę kina drogi (Homogenizacja Karola Godka), ponowoczesnego horroru (Rigor Mortis Patryka Jurka), mystery (Siostry Krzysztofa Borówki) czy nawet interdyscyplinarnej rozprawki w duchu Tarkowskiego (Alfa Omega Mateusza Droby).   

Organizatorzy także zadbali o swój wkład artystyczny. Każdy festiwalowy dzień otwierały nieźle zrealizowane miniatury GKF-u WROTA, hol kina zdobiło kilkadziesiąt fotografii dokumentujących życie planu filmowego, a chętni chcący poznać tajniki tworzenia kina mieli możliwość uczestniczenia w specjalnych warsztatach. Wielka szkoda, że po raz kolejny DRZWI otworzą się dopiero za rok... 

http://www.ffdrzwi.gkf.com.pl/page,25,strona,Werdykt_Jury_i_Nagrody.html -   pełna lista wyróżnionych filmów   

relacja pt. Framugi wzięte ukazała się w "Nowinach Gliwickich"  23 maja 2007 r.
   

wtorek, 24 sierpnia 2010

DRZWI OTWARTE...
zapowiedź Festiwalu Filmowego DRZWI

Gliwicki Klub Filmowy WROTA staje się powoli jedną z czołowych kulturalnych wizytówek naszego regionu. Trudno doprawdy zliczyć udane przedsięwzięcia społeczno-artystyczne, którym czynnie patronował  w  czasie  sześcioletniej działalności. Pod jego egidą odbyły się m.in. warsztaty i szkolenia filmowo-fotograficzne oraz teatralne dla młodzieży, długoterminowe projekty skierowane do osób niepełnosprawnych oraz dzieci, realizacje fabularnych i dokumentalnych filmów krótkometrażowych, liczne wystawy prac graficznych członków klubu, prezentacje dokonań własnej sekcji muzycznej. WROTA od początku były - i pozostają nadal - otwarte na wszelkie formy współdziałania z rozmaitymi organizacjami samorządowymi, pozarządowymi, placówkami kulturalno-oświatowymi czy mediami; twórcami, działaczami społecznymi, animatorami kultury czy dziennikarzami. Ale nie tylko. Najszerzej zdają się być otwarte dla osób, które nie zawsze potrafią poruszać się o własnych siłach w zawiłym gąszczu codzienności: osób niepełnosprawnych fizycznie, upośledzonych umysłowo, psychicznie niestabilnych, młodzieży z tzw. „trudnych  domów”. 
  
Paweł Mikoś - "prawa ręka Kondraciuka"
Festiwal Filmowy DRZWI który odbędzie się w dniach 27-30.04. w gliwickim KinoTeatrze X -  współorganizowany przez Stowarzyszenie STG przy Politechnice Śląskiej - jest efektem takiej właśnie rozległej współpracy WRÓT z instytucjami i ośrodkami kulturalnymi (patronat nad festiwalem objęły m.in. Radio Plus, Gliwicki Teatr Muzyczny, Nowiny Gliwickie) oraz licznymi grupami twórczymi i stowarzyszeniami (m.in. ze stowarzyszeniem Drużyna Wojów STAIN, Grupą Wojskową ŚLĄSK, zespołem muzyków ULTIMATUM). Ale przede wszystkim z ludźmi, często z przysłowiowego „przypadku” czy „ulicy”, którzy pomagali na każdym etapie organizacji przedsięwzięcia. Ktoś udostępnił budynek na potrzeby zdjęć,
Tomasz Kisiel - odtwórca głównej roli w jednej z etiud
ktoś inny pożyczył potrzebne rekwizyty czy sprzęt, jeszcze ktoś zupełnie przypadkowo znalazł się na planie filmowym i wziął udział w sesji, ponieważ organizatorzy – jak stwierdza koordynator festiwalu i prezes WRÓT Marcin Kondraciuk – „zaczepiali sztuką”...

Nasuwa się zasadnicze pytanie: czy nasze miasto potrzebuje kolejnego festiwalu filmów studenckich i amatorskich? Czyżby nie wystarczała już coroczna cykliczna impreza GOFFR, która notabene znakomicie oddaje ducha kina offowego? Odpowiedzi zdaje się być  kilka, i to niezwykle istotnych. 

Organizatorzy stworzyli cztery kilkuminutowe etiudy, mające otwierać kolejne dni festiwalu. Każda z nich wykonana została nieco inną techniką, sytuuje się w odmiennej poetyce, jednakże wszystkie garściami czerpią z bogatej historii filmu, przywołują tradycyjne tematy i postaci, a ich stylistycznym leitmotivem pozostają
kadr z jednego z festiwalowych intr
drzwi. Drzwi otwierające się także na samych twórców nadesłanych filmów (brak jakichkolwiek ograniczeń czasowych dla ich fabuł i dokumentów); na publiczność, która sama będzie przydzielała nagrody w poszczególnych kategoriach (wyjątek stanowią jedynie dwie nagrody organizatorów: za „najlepszy film studencki” i „najlepszy film niezależny”); na „kino wartości spod znaku Krzysztofa Kieślowskiego”; prowadzące za kulisy produkcji offowych (widzowie obejrzą fragmenty  „making off off”). Wreszcie drzwi przez które nieśmiało wchodzi Ten Inny: w tym przypadku osoba która - z racji swojej odmienności, niedostosowania, kalectwa czy zaburzeń  - nierzadko zepchnięta zostaje na margines życia społecznego, zapomniana i odrzucona.

uczestnicy WTZ
To właśnie problematyka osób niepełnosprawnych wydaje się zagadnieniem najbardziej interesującym twórców festiwalu. Znaczny wkład w jego powstanie mieli uczestnicy Warsztatów Terapii Zajęciowej w Gliwicach – Czechowicach , którzy nie tylko wystąpili w przygotowanych na tą okoliczność etiudach, ale współtworzyli je także od strony inscenizacyjnej oraz operatorskiej. I oczywiście będą pomagać podczas trwania festiwalu.

DRZWI otworzy reportażowy dokument poświęcony nietuzinkowej postaci – Gliwiczaninowi Mirosławowi Żochowskiemu, który na co dzień zmaga się z rzadkim, wrodzonym zaburzeniem
Mirek  Żochowski
neurologicznym zwanym Zespołem Tourette’a (charakteryzującym się występowaniem licznych tików motorycznych i głosowych). Zaburzenie to - jak przyznaje sam pan Mirosław na swojej stronie internetowej(www.extrememirek.prv.pl) - „powoduje (...) najrozmaitsze, śmieszne i tragiczne reakcje ze strony ludzi”, a jego samego doprowadza do „załamań nerwowych, depresji, fobii oraz stanów maniakalno- religijnych”. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, iż biernie poddaje się on chorobie. Jego aktywnymi pasjami niezmiennie pozostają sport oraz wyprawy górskie, w których to dziedzinach wciąż odnotowuje znaczące sukcesy. Jest także częstym gościem programów tv. 

Drzwi  – według Kondraciuka -  mają symbolizować „wejście do innego świata, gdzie wszystko jest możliwe, nie ma ograniczeń”. Każdy może przyjść w dniach 27-30.04. do KinoTeatruX i wejść do świata filmu. Drzwi otwarte.... 
 zapowiedź ukazała się w "Nowinach Gliwickich" 25 kwietnia 2007

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

„POEZJA JAKO MODLITWA” - cz.2
rozmowa z Maćkiem o nawróceniu, sensie życia, poezji i muzyce rockowej
 
Tomek:Teraz w świecie liczy się pieniądz, sukces, sława. Ty jednak świadomie odrzucasz splendor i bogactwo, wybierając inną drogę – seminarium...
Maciek: Już bardzo długo tkwiłem w tym świecie i zrozumiałem, że nie ma tu dla mnie nic. Byłem takim dziwnym typem, nie widziałem dla siebie miejsca. Instynktownie czy podświadomie odczuwałem, że czegoś tu brakuje. Moja decyzja wiąże się z tym, że doznałem łaski nawrócenia, otworzyły mi się oczy, i zobaczyłem co jest najważniejsze w tym życiu.

W jaki sposób przygotowujesz się do służby zakonnej?
Właściwie już zaczynam prowadzić taki tryb życia. Staram się, żeby wszystko co robię, każda czynność, była niejako modlitwą. Żeby całym swoim życiem wielbić Boga.

Eugène Delacroix: Miłosierny Samarytanin
Opowiedz o Twoim spotkaniu z Jezusem.
To jest dosyć obszerny temat i wiele by o nim mówić. Zaczęło się od pisania, od poezji – do Boga docierałem poprzez poezję. Dla mnie nie była ona tylko wyrażaniem jakichś emocji czy chwil. Wiązała się ze mną, z poznaniem. Poprzez poezję poznawałem świat, starałem się dochodzić do prawdy. Jeżeli tak podchodziłem do samej poezji, to wydaje się sprawą oczywistą, że prędzej czy później musiał pojawić się Bóg...

Pamiętasz ten moment? Czy było to tak, jakbyś dostał – że tak powiem – obuchem w głowę, czy Bóg przychodził do Ciebie delikatnie, powoli?
Ja bardzo powoli do niego dochodziłem. Byłem bardzo oporny (śmiech). Nie dawałem Jemu sobie pomóc. Starałem się robić wszystko sam.

W myśl zasady: każdy jest panem samego siebie?
Nie, ale... Dopuszczałem istnienie Boga i Jego ingerencję w moje życie, ale uważałem, że samo dochodzenie do Niego, uporanie się z grzechami należy do mnie. Nie rozumiałem, że On musi dać mi łaskę, abym je wszystkie odrzucił. Ostatnie miesiące przed moim nawróceniem to już było totalne dno. Wiedziałem, że są we mnie grzechy, z których po prostu nie umiem zrezygnować, że one mnie zabijają. Wiedziałem, że jestem już martwy.

Maleo z afrykańskimi dziećmi
Czy uważasz, że słowa utworu „Wstań” zespołu Houk napisane przez Darka Malejonka – „Twój świat rozpadł się na części / za plecami tylko mur / dzień w dzień w niewoli urojeń / złapany w potrzask jak szczur” – pasowały do Ciebie?
Dokładnie. Te grzechy mnie zniewalały, byłem ich niewolnikiem. Święty Paweł mówi w jednym ze swoich listów, że robisz to, czego nie chcesz. Twoje ciało chce czegoś innego, a ty czegoś innego. To był mur, którego nie potrafiłem przebić. Wtedy jeszcze więcej piłem. To już były kilkudniowe maratony. Bóg już był obecny w moim życiu; wiedziałem że nikt  inny nie jest w stanie mi pomóc, tylko Jezus. Nikt więcej. Zdawałem sobie sprawę, że żaden człowiek nie może tego zrobić. Można walczyć z tym światem i starać się go zwyciężać jeśli ma się wrogów na zewnątrz, ale jeżeli ma się samego siebie za wroga, to wtedy już nie bardzo jest się w stanie walczyć. Wiedziałem, że albo On mi pomoże, albo „nie pociągnę” długo. To była kwestia kilku miesięcy. Ewentualnie jeszcze z rok mogłem tak się pomęczyć, ale... to był po prostu koszmar.

Tutaj jest tak trudno żyć / codziennie musisz walczyć / tu jak w dżungli rządzi strach / zasadzki co krok” – tak o współczesnym świecie śpiewa Houk w utworze „ Ja żyję w tym mieście”. Czy możesz jakoś ustosunkować się do tych słów? Czy określają one postawy i sytuacje każdej wrażliwej jednostki?
Oczywiście. Tyle, że ja bym to raczej odniósł do kogoś, kto tak jak ja samotnie starał się walczyć ze światem. Teraz właściwie już nie istnieje dla mnie problem walki z tym światem. On już został zwyciężony. Walczę jeszcze z tą grzeszną osobą, która we mnie tkwi; z egoizmem i skażoną naturą, ale to już jest jakby poza tym światem. Wiem, że jestem już poza  nim, już mnie on nie zniewala.

Czy jesteś szczęśliwy?
Mogę powiedzieć, że jestem. Aczkolwiek nie jest to szczęście beztroski, bo ono też nie na tym polega. Tu nie możesz być szczęśliwy w sposób doskonały. Jestem szczęśliwy, ale jest w tym pierwiastek cierpienia i zmagania, ale również wielka radość. Radość przewyższa cierpienie.

Jerusalem, The Tower of David and archeological garden
Miewasz problem z byciem pokornym?
Tak, jeszcze miewam.

Czy jest to duży problem?
Trudno powiedzieć, czy duży. Na pewno mniejszy niż kiedyś i staje się coraz mniejszy. Są jeszcze sytuacje kiedy to odzywa się we mnie pycha, ale już wiem, że sam mogę niewiele. Całą nadzieję pokładam w Bogu i wiem, że może zgładzić we mnie wszystkie grzechy.

Dziś Kościół, dobro, msza święta, sakrament pokuty to dla wielu nic nie znaczące, a nawet śmieszne slogany. Czym te wartości są dla Ciebie?
Tak samo uważałem. Dlatego tak długo do Boga dochodziłem. Stało by się to o wiele szybciej, gdybym od razu zaczął od tych sakramentów. Uważałem, iż Kościół to martwa instytucja, i po swojemu dojdę do Boga. Uważałem, że jest to część tradycji, jakieś utarte zwyczaje – obyczaje, które nic w sobie nie kryją.

Czyli reprezentowałeś postawę, jaką często spotyka się w środowiskach punk-rockowych: Jezus-tak, Kościół- nie?
Dokładnie. Dla mnie to teraz niedorzeczna sprawa. Bo jeśli oni mówią: „Jezus-tak, Kościół –nie”, świadczy to o tym, że nie znają Jezusa. Nie wiedzą kim jest i jakie jest znaczenie Jego przyjścia na świat, Jego śmierci. Czym jest dla mnie Kościół? Kościół wcale nie jest tym budynkiem, który tam widzimy za oknem (śmiech). To ciało Chrystusa, które my, ludzie stanowimy. Tak rozumiem Kościół i jak najbardziej poczuwam się do przynależności do tego ciała.

A sakrament pokuty, msza święta?
Są teraz częścią mojego życia. Pokuta to coś wspaniałego- możesz zrzucić każdy ciężar, który narasta na twoich barkach. Wchodzisz do konfesjonału, zrzucasz z siebie ciężar i jesteś znowu czysty. Jesteś jak nowonarodzony. Jesteś jakby znowu ...  dzieckiem (śmiech).

Wyobrażasz sobie Twój dzień bez mszy świętej?
Teraz już nie.

Jak długo chodzisz na mszę nieprzerwanie, codziennie ?
Około roku.

Nie opuściłeś ani jednego dnia?
Staram się. Nie pamiętam, abym opuścił. Tak staram się rozplanować dzień, żeby zawsze - czy to rano, czy wieczorem – iść na mszę.

Czy miałeś problemy z powodu własnej wiary, czy byłeś wyśmiewany, poniżany? 
Nie spotkałem się z takimi bezpośrednimi szyderstwami twarzą w twarz, jakimś opluwaniem... Czegoś takiego nie doznałem. Natomiast po moim nawróceniu, towarzystwo które było mi bliskie, z którym tworzyłem zwartą grupę, zaczęło patrzeć na mnie z niechęcią. Moją zmianę postrzegali jako negatywne zjawisko. Zauważyli, że już nie interesuję się tymi sprawami co oni.

Jak w domu rodzinnym przyjęto twoją decyzję o pójściu do seminarium ? Jest to chyba nieodwracalna decyzja...
Myślę, że tak. Teraz to zależy od woli Bożej. Jak to przyjęli rodzice? Byli na pewno bardzo zszokowani, nie spodziewali się czegoś takiego z mojej strony.

Jerzy Nowosielski: Ostatnia wieczerza, 1965 r
Zszokowani pozytywnie, czy negatywnie?
Nie mogę powiedzieć, że negatywnie, ale  też nie ucieszyli się z tego powodu. Nie planowali dla mnie takiej przyszłości. Myśleli, że będę żył normalnie w rodzinie, będę miał dzieci i tak dalej. Teraz widzę, że już pogodzili się z tą sytuacją. W każdym razie pozwolili mi iść moją drogą, z czego się bardzo cieszę.

Jaki według Ciebie jest człowiek współczesny?
Przede wszystkim coraz bardziej zagubiony. To chyba najtrafniejsza definicja współczesnego człowieka.

Na pewno wiesz o wydarzeniach w Stanach Zjednoczonych z 11-go września. Co czułeś, jak odebrałeś fakt tego bestialskiego terrorystycznego ataku?
To było szokujące zdarzenie. Jakie miałem odczucia? Sam ich do końca nie rozumiałem. Wydawało mi się, że jestem współwinny temu co się stało. Widziałem to tak, że to co się stało jest skutkiem grzechu całego świata - to spowodowały nasze grzechy, nasze zło. Fundamentaliści islamscy byli tylko bezpośrednią przyczyną, natomiast taką szerszą jest zło które wyszło z nas - grzesznych ludzi. Cały ogrom tego zła, które narosło. Byłem strasznie przejęty poczuciem, że jestem winny. Przypomniałem sobie moje dawne grzeszne życie i czułem, że włożyłem swoją cząstkę w to, co się stało.

Nie zacząłeś chyba na gwałt czytać Apokalipsy?
(Śmiech) Powiem ci, że tam szukałem, dlatego że to rzeczywiście była scena jak z Apokalipsy. Szukałem, ale stwierdziłem, że nie ma sensu tego zdarzenia interpretować. Wyroki boskie są niezbadane, żaden człowiek nie jest w stanie ich zgłębić.

Jesteś bardzo zdolnym poetą. Opublikowałeś kilka wierszy w piśmie literackim „Śląsk”. Czy nadal wysyłasz gdzieś swoje wiersze?
Wysyłam, ale już nie z chęcią zaistnienia w świecie . Myślę, że moja poezja bardzo się rozwinęła. Teraz- gdy jestem na właściwej drodze i poza tym światem- moja poezja kwitnie. Poznaję jakieś nowe treści i zauważam, iż to co tworzę, naprawdę może ludziom pomóc. Teraz w moich wierszach jest zawsze obecny Bóg. Może nie zawsze bezpośrednio...

Uważasz, że Twój talent poetycki pochodzi od Boga? Został Ci dany na jakiś użytek?
Oczywiście, Bóg daje wszystkie talenty i zdolności. Tylko, że właśnie tu tkwi problem. Z jednej strony absorbuje mnie poezja, pisanie, a z drugiej - jest to bardzo ciężko pogodzić z odrzuceniem wszystkiego. Bo
wiadomo, że jeśli chcę się rozwijać w łasce Bożej, muszę wszystko odrzucić. Człowiek, który idzie do Boga, wychodzi z siebie, porzuca siebie i zagłębia się w Bogu. Natomiast poeta zagłębia się w sobie. Strasznie trudno to ze sobą pogodzić. Bardzo wiele udręk kosztuje mnie teraz pisanie. Nie wiem jak to rozwiązać - albo muszę przestać pisać, albo musi mnie to mniej absorbować (śmiech).

Czy diametralne zmiany w Twoim życiu mają wpływ na to, co piszesz? Jeżeli tak, to co zmieniło się w Twojej twórczości?
Co się zmieniło? Przede wszystkim samo nazewnictwo, język. Zauważyłem, że coś zaczęło powstawać w mojej poezji, jakby własny język. Jeden „gość” z czasopisma „Topos” napisał mi, iż zauważył w mojej poezji zaczątki własnego mówienia poetyckiego. Też coś takiego zauważyłem. Wcześniej widziałem to u Wojaczka. Trochę analogicznie idzie ta moja poezja. Rozumiem to tak, że Wojaczek doszedł do pewnego momentu, do jakiejś ściany ,i  już nie umiał pójść dalej. Ja przekroczyłem tą ścianę i idę dalej. Stachura mówił w książce  „Wszystko jest poezją”, że każdy pisarz powinien zdawać sobie sprawę z udziału w maratonie; że ciągnie coś, co zaczęli już inni. Tak to odbieram. Natomiast teraz nawet nie chcę się uważać za poetę. Piszę, ale staram się nie myśleć o tym, co będzie z moją poezją, czy ona w ogóle się kiedyś ukaże, czy nie. Od czasu do czasu wysyłam coś do czasopism. Traktuję to jako powinność poety (śmiech). Staram się zostawiać wszystkie sprawy Bogu. Może uzna, że moja poezja może komuś pomóc. Tak jak poprzez "chrześcijańską muzykę rockową" Bóg w pewnym sensie przemawia do ludzi - tak samo może przez tą moją poezję. Bardzo chciałbym, aby tak było.

Kiko Argüello : Dobry pasterz
Dawniej twoja poezja pełna była życiowego realizmu, nawet naturalizmu, a jednocześnie była bardzo poetycka... Jaka jest teraz?     
Trudno określić, czy jest bardziej poetycka. W każdym razie już odszedłem od takiego prostego, bezpośredniego nazywania rzeczy. Bardziej poszła w stronę mistycyzmu, chociaż właściwie  nie robię tego świadomie. Specyficzne jest to, że ja nie panuję już w ogóle nad tym co piszę. Te treści, które się pojawiają, dla mnie samego są zaskakujące i mnie przerastają.

Kto jest dla Ciebie „księciem poetów”, kogo cenisz?
Szczerze mówiąc, praktycznie zatraciłem czytanie jakichkolwiek poetów.

Kto Cię kształtował wcześniej?
Przez długi czas Miłosz, później Stachura – nie tyle jego twórczość, co sama postawa życiowa, postawa „wzniesionej pięści”. Bardzo mi imponowała, była jakimś wzorem. Takiej postawy, takiego bohatera wtedy potrzebowałem.

Dobrze, że pojawił się ktoś taki?
Tak...ale rozumiem, że czuwał nade mną Bóg i to On mnie prowadził. Błądziłem nadal, ale On mnie już wprowadził na dobrą drogę. A później, w tych ostatnich miesiącach – jak to nazywam – przed nawróceniem, zauważyłem że coraz bliższy staje mi się Wojaczek i jego poezja, że wkraczam w ten obszar, w którym on tkwił. Wcześniej czytałem Wojaczka, ale nie rozumiałem tej poezji. Niezbyt go ceniłem. Uważałem, że jego poezja to zupełny dekadentyzm i właściwie...

Turpizm?
Turpizm też, ale ja to nazywam „śmierć”. Zabrnąłem w obszar „śmierci Wojaczka”. Ten człowiek już trwał w śmierci; zdawał sobie sprawę, że właściwie jest umarły. Wtedy nagle zacząłem rozumieć co odczuwał, o czym pisał. Z tych trzech poetów, których wcześniej wymieniłem, cenię go najbardziej - tą poezję pełną brzydoty i nihilizmu. Ale paradoksalnie  postawa autora „Ballady bezbożnej” jest właściwie głęboko moralna. On po prostu zgłębił dolę człowieka trwającego w grzechu. Doszedł aż do tej ściany. Poznał, że wokół jest tylko mur i nie może pójść dalej.

Kto obecnie jest dla ciebie wzorem do naśladowania, ideałem postawy?
Ideałem oczywiście jest Jezus i Jego życie. Staram się Go naśladować. Mogę także podać przykłady świętych: św. Maksymilian Kolbe – jego świętość po prostu mnie powala, św. Romuald, św. Benedykt ...

Maćku, ostatnie pytanie. Jakie istotne słowa przekazałbyś zagubionemu współczesnemu człowiekowi?
Odrzucając Chrystusa odrzucasz tym samym siebie, swoje prawdziwe ja. Dlatego zaufaj Bogu.

Dziękuję i życzę Ci wszystkiego najlepszego na drodze, którą wybrałeś...

wywiad przeprowadził Tomasz Hikman         

wywiad autoryzowany, niepublikowany

ps od redaktora: Rozmowę z Maćkiem przeprowadziłem bodajże w 2002 lub 2003 r., będąc mocno zainspirowany książką Marcina Jakimowicza pt. "Radykalni" - zbiorem wywiadów z nawróconymi muzykami polskiej sceny rockowej. Cały wywiad z Maćkiem stworzony jest właśnie w poetyce "Radykalnych". Jest to wywiad "na wtedy" - nie wiem obecnie do końca co dzieje się z Maćkiem (według relacji wspólnych znajomych został księdzem katolickim), czy jego poglądy na życie, wiarę i świat nie uległy zmianie. Myślę jednak, iż słowa przez niego wypowiadane mają wymiar na tyle uniwersalny, że bez przeszkód nadają się do wrzucenia na tego bloga.

niedziela, 22 sierpnia 2010

„POEZJA JAKO MODLITWA” - cz.1
rozmowa z Maćkiem o nawróceniu, sensie życia, poezji i muzyce rockowej

Maciek – utalentowany poeta ( publikował m.in. w „Śląsku”  , „Toposie”, „Więzi ”),  24  lata, ukończył liceum wieczorowe. Następnie uczył się w policealnym studium zawodowym,  którego nie ukończył. Obecnie prawdopodobnie wstąpił do zakonu lub został księdzem .
                
Od redaktora.
W wywiadzie nie umieściłem - na prośbę rozmówcy - Jego nazwiska czy nawet  zdjęcia. Nie pragnie on niepotrzebnego rozgłosu. Uważam, iż w tym przypadku podawanie nazwiska nie jest konieczne, gdyż najważniejsze są słowa jakie ten młody człowiek ma do przekazania. Maciej zgodził się, abym dołączył do wywiadu opublikowane już wiersze. Myślę, że pomogą one przybliżyć sylwetkę mojego rozmówcy.

 
Tomek: Maćku, opowiedz trochę o sobie... Nie uczysz się, ani nie pracujesz. Jak wygląda twój dzień powszedni? Jak zapełniasz czas?
Maciek: Przede wszystkim skupiam się na modlitwie. Wstaję rano – najczęściej przed siódmą. Odmawiam liturgię godzin, jutrznię, a później kolejne modlitwy. Jem śniadanie i najczęściej gdzieś wychodzę, albo – jeżeli coś przyjdzie do głowy – zajmuję się pisaniem. O dwunastej odmawiam „Anioł Pański”. Co później?            W międzyczasie oczywiście różaniec... I właściwie tak cały czas.
            
Gdy umawialiśmy się telefonicznie na wywiad, wydawałeś się osobą bardziej pewną siebie, swojej drogi życiowej niż kilka lat temu.
Na pewno. Wynika to z tego, że wreszcie znalazłem swoją drogę i miejsce na tym świecie. Chociaż właściwie poza nim... Zawsze czułem się osaczony przez ten świat, przerażał mnie, a teraz cały lęk zniknął – nie mam się czego lękać. Wiem czego w życiu chcę, i właściwie moja droga stała się prosta.

Jak wspominasz czas naszej wspólnej nauki? Częściej niż na lekcje chodziliśmy z Mariuszem, Wojtkiem i resztą paczki do lokalu o nazwie „Działkowiec”, gdzie w oparach piwa i tytoniu rozmawialiśmy o sztuce, literaturze, poezji, naszej twórczości, a także o sensie życia i człowieku współczesnym... Jak wspominasz ten czas?
Mam chyba mieszane uczucia odnośnie tej szkoły. Z jednej strony z pewnością dużo mi dała. Poznałem wielu ciekawych ludzi i tutaj wybór mojej drogi dojrzewał, w tym właśnie  środowisku. Z drugiej strony był to jednak trudny okres... Trudny, bo to było wtedy straszne zagubienie, takie rozpaczliwe szukanie czegoś (śmiech)...
            
Dla mnie był to niezapomniany czas. Czułem się jak artysta spotykający się z innymi artystami w „Jamie Michalika”. Czy Ty miałeś podobne refleksje? Czułeś, że spotkałeś ludzi podobnych do Ciebie, patrzących na świat przez pryzmat podobnych uczuć, myśli?
Dostrzegałem tutaj jakieś podobieństwo, ale z drugiej strony miałem dojmujące poczucie obcości. Poczucie, że ten dialog nie wiąże się między nami do końca. Zdawałem sobie sprawę, że nie jestem do końca rozumiany, a z dotarciem do innych też był problem...

Czy czułeś się jak artysta spotykający się z innymi artystami, którzy też tworzą, rozmawiają o sztuce?
W tym środowisku było kilka osób, które interesowały się przede wszystkim literaturą...

...filmem, malarstwem...
...i na pewno dużo dawały mi te rozmowy. Czy czułem się artystą? Uważałem się za poetę, ale czy to było takie przyjemne... Ciężko jest być poetą.

Kiedyś nosiłeś długie włosy, ubierałeś się na czarno, słuchałeś ostrej black i death metalowej muzyki. Byłeś – jak to się określa – „metalem”. Jak czułeś się w tej skórze? Byłeś wtedy sobą, czy po prostu założyłeś wygodną maskę?
Z pewnością nie byłem sobą. Ale czy to była maska? Nie. Zawsze przynajmniej starałem się „być sobą”, być prawdziwą osobą. Nie starałem się narzucać jakiejś maski. To było po prostu pewne zbłądzenie, zboczenie z jakiejś tam drogi. To był okres dojrzewania i wyraz buntu przeciwko wszystkiemu, całemu światu.

Co znajdowałeś pociągającego w tej muzyce i tekstach? Czy bycie „metalem” było ucieczką od świata pełnego przemocy i zepsucia, czy raczej buntem przeciwko konwencjom, konwenansom, temu co czynią tak zwani „porządni ludzie”?
To był raczej bunt przeciwko konformizmowi. Oczywiście była to kompletna pomyłka, bo zamiast buntować się przeciwko temu co niesprawiedliwe i złe - buntowałem się przeciw temu co dobre, tyle że wtedy inaczej to postrzegałem. Widziałem, że coś z tym światem jest nie tak i zawsze szukałem jakiejś alternatywnej drogi. A że poszedłem akurat tą, to był wpływ towarzystwa i presja otoczenia, a także niedoświadczenie i głupota młodych lat (śmiech).


 The archangel Michael flinging the rebel angels into the Abyss by Luca Giordano, 1655
Bycie „metalem” to nie tylko powierzchowne atrybuty, ale także specyficzny pogląd na świat, dystans i strach przed okazywaniem słabości. Czy nie bałeś się otworzyć duszy, opuścić tej skorupy?
To jest taki... głupi stosunek do świata (śmiech), takie wrogie nastawienie, zanegowanie wszelkich wartości... i szczerze mówiąc „nie trzyma się kupy”. „Metale” to ludzie, którzy buntują się przeciw niewiadomo czemu.

Jak u Ciebie przebiegał proces „odmetalowiania duszy”?
„Odmetalowiania duszy”? Ująłeś to bardzo filozoficznie. Nie wiem, czy to było „odmetalowianie duszy”, czy moja dusza była „zmetalowiona” (śmiech). Na pewno była bardzo zagubiona, tkwiąca w ciemności, czego wyrazem było bycie „metalem”. Zaczęło się od tego, że pojechałem na koncert, a tam ukradli mi skórzaną kurtkę. Podeszło do mnie kilku „gości” i kazało ściągać kurtkę... Byłem tam z wieloma towarzyszami, ale oni nic nie zrobili żeby mi pomóc. Zauważyłem, że coś w tej ideologii jest nie tak, w tym złu, które tak cię fascynuje... Złu w cudzysłowiu właściwie, bo nie zdawałem sobie dokładnie sprawy z tego co robię, nie traktowałem tego poważnie. Pociągała mnie ta muzyka i ten bunt. Potem zdałem sobie sprawę, że to jest strasznie błędna droga, że tak naprawdę prowadzi donikąd. Zobaczyłem, że nie pasuję do tego, nie nadaję się do tego zupełnie.

Czy sądzisz, że ludzie uważający się za „metali” to ludzie słabi, ludzie którzy się boją?
Nie tyle słabi, co trwający w strasznym złudzeniu, błędzie. Nie wiem, czy oni są „metalami”  ze strachu – ja nie byłem ze strachu. To był – jak mówiłeś – taki rodzaj skorupy. Wydawało mi się, że to może ochronić mnie przed światem. Taka chyba jest postawa tych ludzi.

Czy dostrzegasz zagrożenia płynące z lansowania przez media tego typu muzyki?
Tak, na pewno. Zresztą media to temat–rzeka i to stwierdzenie nie odnosi się tylko do muzyki. W ogóle media są negatywną instytucją (śmiech), zjawiskiem. Ta brutalna, agresywna muzyka rockowa jest raczej muzyką negatywną. Ludzie słuchają takiej muzyki po to, aby odreagować od stresu, od zgiełku świata. Właściwie za pomocą zgiełku, chcą od zgiełku uciec.

Ucieczka donikąd?
akustyczny koncert 2 TM 2,3
Dokładnie. To nic nie daje – jest rodzajem odreagowania, ale nadal tkwisz w tym świecie, tym zgiełku. Jesteś w nim po uszy. Ciekawe jest zjawisko tych kapel rockowych, które zaczęły grać „muzykę chrześcijańską”. Myślę, że te zespoły (np. Armia, 2Tm 2,3 , Houk – przyp.) za pomocą agresywnej muzyki, wyciągają ludzi z tego całego bagna.

Uważasz, że muzyka zwana przez wielu „chrześcijańskim rockiem” niesie pozytywne wartości, mimo że jest mocna, agresywna, głośna?
Tak, ale pod warunkiem, że ludzie odkryją coś więcej poza nią samą. Jeżeli będą się skupiać nie tylko na samej muzyce, na tej agresji, ale odkryją w tekstach głębsze treści.

Opowiedziałeś mi kiedyś o pewnym zdarzeniu, które miało miejsce gdy zacząłeś „wychodzić” z muzyki „metalowej” – o zniszczeniu kasety zespołu Kat...

The Good and Evil Angels struggling for possession of a child by William Blake 
To było już znacznie później, około dwa lata temu. Wtedy już nie uważałem się za „metala”, nie słuchałem tej muzyki. Tyle, że te kasety wciąż gdzieś u mnie leżały, i czasami jeszcze się  je włączyło... Ale to było wtedy, kiedy już zaczynałem szukać Boga i odnajdywać Go. Raz załączyłem kasetę Kata i zobaczyłem, że to jest straszne zło, że to mnie wciąga, jest dla mnie niebezpieczne. I po prostu to był taki akt walki i przeciwstawienia się temu złu (to zniszczenie kasety – przyp.).

Zło często bywa pociągające?
Tak, i bardzo łudzące. Zespół Kat to takie jawne zło, natomiast najbardziej niebezpieczne jest to zło ukryte, którego jeszcze wtedy nie widziałem w sobie, ale... Już zdawałem sobie sprawę, że jestem przez nie jakby osaczony, że tkwię w pułapce...To był akt wydania walki temu wszystkiemu.

A co działo się z Tobą później? Od razu znalazłeś sens, cel, drogę życiową?
Nie, to była bardzo długa droga kluczenia i błądzenia. W moim życiu każda droga była następstwem poprzedniej. Często zauważałem, że obecna droga jest zła i zaczynałem obierać inny kierunek. Poprzez to, że błądziłem, stawałem się bogatszy, po jakichś tam doświadczeniach.

Jeżeli nie szedłbyś pewnymi drogami, być może nie byłbyś tym, kim jesteś teraz...
Tak. Bardzo wiele błądziłem w życiu, ale myślę że tak musiało być. Gdybym nie błądził, nie byłbym na tej drodze, na której jestem. Ale co ja wtedy robiłem... Później zaczął się okres odkrycia literatury, takiej bardziej ambitnej. Wcześniej czytałem książki, ale nie zetknąłem się z literaturą wartościową. Zacząłem czytać bardziej ambitne książki i odkryłem w sobie coś, jakieś bogactwo. To był początek wyjścia na dobrą drogę(śmiech), chociaż oczywiście było jeszcze wiele do błądzenia. Później zaczęły się pierwsze miłości (śmiech) i pierwsze próby pisarskie. Słyszałem wiele relacji osób piszących. Najczęściej jakieś głębokie przeżycie miłosne pobudza do tego, aby pisać. Ze mną było podobnie.


Czy miło wspominasz to przeżycie?
Pierwszą miłość na pewno. To było bardzo niewinne...

I trochę wyidealizowane?
Też, ale to było niewinne i naiwne (śmiech). Nie wiedziałem właściwie w jaki obszar wchodzę, w czym się poruszam. Teraz uważam, że to było takie banalne, trochę odrealnione.

Wiem, że miałeś okres, kiedy nadużywałeś alkoholu. Czy uważasz, że Twój problem był poważny?
Sam problem alkoholu był skutkiem tego, który toczył się we mnie. To był problem mojej własnej osoby, mojego ja. Problem z odnalezieniem samego siebie, poczucie że jestem w pułapce, jestem osaczony przez ten świat, nie widzę dla siebie miejsca, żadnej drogi.

To miała być jedna z ucieczek od tego świata?
Był to wyraz beznadziejności, bo ja wiedziałem, że nigdzie nie ucieknę. Nie widziałem wyjścia z tej sytuacji, dlatego pojawiał się alkohol. Z drugiej strony taka postawa trochę mi imponowała, bo zawsze miałem taki wzór...

Poety? Artysty?
Artysty – autsajdera.

Nie rozumianego przez społeczeństwo?
Trochę w tym było romantyzmu, ale było to strasznie rozpaczliwe.

Ciężko Ci było odstawić alkohol?
Próbowałem wiele razy zmienić drogę życia, ale nie udawało mi się. Zawsze sam starałem się tego dokonać, zerwać z tymi słabościami, grzechami. Wydawało mi się, że człowiek musi walczyć sam. Jak się później okazało, bardzo się myliłem (radość). Potem, gdy już wszedłem na tą właściwą drogę, w ciągu jednego dnia dokonało się odrzucenie papierosów, alkoholu, tego wszystkiego. To było z dnia na dzień.

 The wanderer above the sea of fog by Caspar David Friedrich
Miałeś jakieś nieprzyjemne doświadczenia związane z Twoim piciem? Czy było Ci wstyd, zrobiłeś coś głupiego?
Cały czas było mi wstyd. Wstyd był na porządku dziennym. Po każdym takim „wypiciu” zawsze mówiłem sobie: nie piję więcej. Ale na trzeźwo świat wcale nie był piękny. To było takie błędne koło, bo ten świat na trzeźwo nie był piękny, a po alkoholu był jeszcze gorszy.

Skąd miałeś tyle siły, aby walczyć z alkoholem, przygnębieniem, beznadzieją?
Nie miałem siły, dlatego nie umiałem sobie z tym poradzić. Byłem osobą słabą, nie potrafiącą poradzić sobie z problemami. Zawsze wmawiałem sobie i innym, że jestem silny... chciałem za takiego uchodzić przed samym sobą i przed innymi ludźmi. Łudziłem się, że jestem silny, będę szedł naprzód, pokonam wszystko sam.

Wiem, że z nauką niespecjalnie Ci w życiu wychodziło. Obecnie zamierzasz zdać maturę, ale co potem? Studia, praca, czy może coś innego?
Nauka nigdy nie była dla mnie nadrzędnym, samym w sobie celem. Nigdy nie widziałem w niej głębszego sensu. Szukałem tego istotnego sensu życia i zdawałem sobie sprawę, że za pomocą nauki go nie znajdę, że poziom wykształcenia nie pomoże mi w odnalezieniu drogi życiowej, dlatego – szczerze mówiąc – nie przykładałem się do niej. Teraz chcę zdać maturę, bo mam powody, mam w tym jakiś cel. Chcę wstąpić do zakonu i myślę, że matura mi się przyda.