wtorek, 5 października 2010

PUSTYNIA,KANIBALE I PRZEMOC 
 recenzja filmu Wzgórza mają oczy (2006)   
 
Wzgórza mają oczy w reżyserii Francuza Alexandre Aja (wcześniej głośny, drastyczny slasher  Haute Tension) to remake filmu z 1978 roku - mistrza gatunku Wesa Cravena (Koszmar z Ulicy Wiązów, Krzyk).
Pomysł odświeżenia tematu i zapoznania z nim nowego pokolenia widzów nie jest w kinie współczesnym niczym nowym. W ostatnich latach - głównie z chęci zysku (a także z zamiaru oddania hołdu dziełom kultowym) – producenci po raz kolejny powoływali do filmowej kadry uznanych złoczyńców z piekła rodem: obłędnego Leatherface’a  (remake Teksańskiej masakry piłą mechaniczną),  opętanego przez tajemnicze głosy George’a (Amityville Horror), krwiożerczych zombie (Świt żywych trupów), maniaka z „woskowego miasteczka” (Dom woskowych ciał), żądnych zemsty marynarzy powracających zza grobu (Mgła). Amerykanie uznali, że Hollywood nie może także obejść się bez duchów ze stosunkowo młodych filmów grozy z kręgu tzw. „nowej fali japońskiego horroru” (Krąg, Dark Water, Klątwa). Obecnie komercyjnie tryumfy święci w polskich kinach mały Damien – „szatan wcielony” (Omen).
 
Pustynia w Nowym Meksyku. Piaszczysto-górzysty krajobraz, gdzieś daleko od miejskich metropolii i prawa, gdzie wszystko może się zdarzyć. W niewielkiej rzece widać porywane z prądem zdechłe ryby, na kamieniu leniwie wygrzewa się skorpion. Wyczuwa się  pewne odosobnienie i dzikość tego miejsca. Kilkupokoleniowa rodzina Carterów, chcąc uczcić rocznicę ślubu seniorów, wybiera się na przejażdżkę do Kalifornii. Napotkany właściciel stacji benzynowej proponuje Carterom dogodną drogę na skróty. Niedługo potem psuje im się samochód. Zostają skazani na tkwienie w samym środku wąwozu, pośród lejącego się z nieba upału, jadowitych węży i gryzących owadów (a ironię sytuacji podkreśla kilkakrotnie przywoływana w ścieżce filmu, nieco oklepana już piosenka Sweet Home Alabama zespołu Lynyrd Skynyrd)... Jednak to nie koniec problemów. Przyjdzie im stawić czoło złowieszczej rzeczywistości, jaką ukrywają podziemne kopalnie srebra chemicznie skażonej okolicy... 

Niecodzienne położenie będzie okazją, aby bliżej przyjrzeć się głównym bohaterom   „pozytywnym”. Niestety ich sylwetki okażą się nieco topornie zarysowane, zazwyczaj przez jedną główną cechę . Ot po prostu sztampowi Amerykanie widziani oczami Europejczyka. Ojciec rodziny – Big Bob (Ted Levine), to twardy emerytowany dedektyw (ginie jednak dość szybko okrutną śmiercią przez podpalenie). Jego żona Ethel – dawniej szalona hippiska, obecnie raczej oddaje się modlitwom (Kathleen Quinlan wypada w tej roli mało przekonywująco). Dzieci to dwoje typowych nastolatków Brenda (Emilie de Ravin) i Bobby (Dan Byrd) oraz starsza córka Lynn (Vinessa Shaw) wraz z mężem Dougiem (Aaron Stanford) i niemowlęciem (wokół niego skupi się właściwie cała – szczątkowa - intryga filmu). Zdegenerowani mutanci-kanibale czyli rdzenni mieszkańcy okolicy, pochodzący z rodzin górników, którzy nie zgodzili się na przesiedlenie  w czasie wojskowych manewrów - wypadają nieco bardziej oryginalnie, chociażby za sprawą świetnych, realistycznych charakteryzacji aktorów odtwarzających ich role. Jednakże jedyną  naprawdę interesującą postacią wydaje się nie dotknięta moralnym zepsuciem, młoda mutantka Ruby (Laura Ortiz).

Jak zapewne nietrudno się domyślić, dojdzie do konfrontacji obu obozów, gdyż mutanci zaplanowali unicestwienie Carterów (co zapewne robili z wieloma podobnymi rodzinami – sugeruje to jedna z najlepszych scen w filmie: Doug szukając pomocy, napotyka pusty wąwóz pełen martwych, „zakurzonych” samochodów). Jednakże tym razem nie obędzie się bez problemów, mimo początkowych sukcesów (obrzydliwa i szokująca sekwencja napadu na przyczepę kempingową i gwałtu dokonanego przez mutanta na jednej z bohaterek). 

Dlaczego mutanci robią takie rzeczy? W jednej ze scen filmu pada dosyć płytkie wyjaśnienie (udziela go Dougowi całkowicie zdeformowany mutant, który nie może się nawet poruszać). Nienawidzą oni ludzi, którzy skrzywdzili ich rodziców, skazili ich miasto, spowodowali, że stali się właśnie tacy jak są (oczywiście można to odczytać jako aluzję do „złych ludzi Zachodu”, którzy gdziekolwiek się tylko pojawią, przynoszą śmierć i zniszczenie; natomiast sam problem tzw. tolerancji odmienności i inności posiada tu głębię filmów o X-Menach). 

Jednym z najważniejszych składników filmu jest oczywiście nieźle stopniowane napięcie, ale jego głównym wyznacznikiem pozostaje sadystyczna i naturalistyczna przemoc, której nie równoważą pozbawione humoru, drewniane dialogi postaci. Nie oszczędzono widzom widoku rozrąbywanych i przebijanych ciał czy kanibalistycznych konsumpcji. Rok temu premierę miał drugi film Roba Zombie pt. Bękarty diabła, który przedstawiał historię nieco analogiczną do Wzgórz...., ukazaną jednak z perpektywy amoralnych przestępców. Jednak tamten film - mimo  równie sporej dawki okrutnej przemocy - wygrywał czarnym humorem, groteską i parodystycznym potraktowaniem Ameryki. Natomiast przemoc we Wzgórzach... jest tylko „przemocą dla przemocy”.
 
Film roi się od słabizn. Doug w drugiej połowie filmu przechodzi istną metamorfozę: z delikatnego pacyfisty staje się bezwzględnym mścicielem, co przywołuje ograny w kinie do granic możliwości motyw zemsty (a reżyserowi niestety brakuje talentu i brawury Tarantino, żeby go ciekawie i niestandardowo poprowadzić). Również scena „amerykańskiej modlitwy” (kiedy postaci tworzą krąg niczym gracze rugby przed meczem) jest kolejnym, wielokrotnie powielanym szablonem (podobna scena miała sens np. w Bastionie Micka Garrisa, jednak tutaj wydaje się płytka i niepotrzebna).   
 
Wśród podobnych pustynnych scenerii podróżowały nie tak dawno m.in. postaci z filmów Lyncha (Dzikość serca), Stone’a (Urodzeni mordercy, Droga przez piekło), braci Scott (Prawdziwy romans, Thelma i Louise), Roba Zombie (Bękarty diabła), Dominica Seny (Kalifornia). Jednak tutaj pewna konwencja kina drogi okazuje się zaledwie punktem wyjścia dla przełamującej bariery szaleństwa i skrajnej przemocy, historii spod znaku exploitation i camp - „kina gwałtu i emocji”. O ile jednak pierwowzór funkcjonował poza oficjalnym  obiegiem kinematografii (wyświetlano go w kinach typu „drive-in”, a nieco później – wraz z rozpowszechnieniem magnetowidów – pojawił się na kasetach VHS), o tyle nowa wersja, korzystając ze swego rodzaju „obłaskawienia przemocy” w kinie epoki postmodernizmu (o przemocy w filmie pisał Rafał Syska – m.in. książka  Film i przemoc. Sposoby obrazowania przemocy w kinie czy artykuł Śmieszna gra w zabijanie. Przemoc na ekranie.), wygodnie usadowiła się w salach multipleksów (chociaż elementy gore zaczęły wchodzić do tzw. „głównego nurtu” kinematografii o wiele wcześniej m.in. za sprawą Koszmaru z ulicy wiązów Cravena właśnie i innych filmów stworzonych w latach 80.).
 
Film Cravena powstał  w „dzikich latach 70.” , jako odpowiedź na  Teksańską masakrę piłą mechaniczną T.Hoopera. Mroczna historia gore ze społeczeństwem kanibali w tle była ciekawą rozprawką na temat przemocy (proponowała zatarcie granic moralności między katami i ich ofiarami, które – w obronie własnego życia - sięgają do metod propagowanych przez oprawców), w której pobrzmiewały rozwiązania fabularne rodem z kina policyjnego i kryminalnego lat 70. (być może także krajobraz oraz chora atmosfera filmu zainspirowały twórców powstałego rok później głośnego australijskiego obrazu Mad Max). Film Aja jest dosyć wiernym remake’em oryginału, zarówno w warstwie wizualnej , jak i semantycznej. Brak mu jednak reżyserskiej ręki mistrza grozy, wyczucia stylu i klimatu.Ograniczenia wiekowe („film od lat 18”) proszę potraktować jak najbardziej serio. To naprawdę brutalne, bezpardonowe kino.

The Hills have Eyes (2006). Reż.: Alexandre Aja. Scen.: A. Aja, Grégory Levasseur. Zdj.: Maxime Alexandre Muz.: tomandandy. Wyst.:  Aaron Stanford, Ted Levine, Kathleen Quinlan, Vinessa Shaw i in.  
 
recenzja ukazała się w "Miesięczniku" nr 182 (kwiecień 2007) - biuletynie ŚKF-u

1 komentarz:

  1. Witam! Chiciałem Panu zaproponować wymianę linkiem ze stroną http://filmowerecenzje.blogspot.com/, ale nigdzie nie widzę danych kontaktowych.
    Pozdrawiam serdecznie,
    Aleksander.

    OdpowiedzUsuń